Sztuka grania na emocjach. Magia gier Fumito Uedy

Magia Fumito Uedy felieton

Ico, Shadow of the Colossus, The Last Guardian. Fumito Ueda ma niezwykły talent do opowiadania niezapomnianych historii o głębokich więziach, w imię których dokonuje się wielkich czynów. Przy tym umiejętnie porusza najczulsze struny, grając na naszych emocjach niczym prawdziwy maestro.

W każdym jego dziele zaklęta jest magia w najczystszej postaci. Nie wszyscy dostrzegą ją na pierwszy rzut oka – jeśli preferujecie wartką akcję, okraszoną efektownymi wybuchami oraz patetycznymi frazesami, to szukajcie dalej. Jeśli jednak lubicie spojrzeć na gry nieco głębiej, przez pryzmat uczuć i artystycznej wrażliwości – jesteście w domu.

Piękno przyjaźni

Fumito Ueda przygodę z gamedevem zaczynał jako animator CGI, tworząc materiały FMV do Enemy Zero (1996) – survival horroru wydanego na Segę Saturn. Jego umiejętności zostały szybko zauważone przez Sony i już chwilę później wylądował pod skrzydłami SCE. W nowej firmie zapragnął większego wpływu na ostateczny kształt produkcji, by dać upust swej nieprzeciętnej kreatywności. W celu zwrócenia na siebie uwagi stworzył prototyp gry w postaci animacji 3D.

Film przedstawiał wstępną koncepcję Ico i tak spodobał się Sony, że przydzielono Uedzie 5-osobowy zespół do pomocy. Pierwotnie gra miała ukazać się na pierwszym PlayStation, niemniej ze względu na zbyt ambitne założenia młodego producenta, zdecydowano o przeniesieniu projektu na PS2. Tytuł zadebiutował w 2001 roku i z miejsca wzbudził zainteresowanie oryginalnym gameplayem.

Wczesna wersja Ico na PlayStation.

Protagonista gry, Ico, to dwunastolatek, którego życie – delikatnie ujmując – nie było usłane różami. Na głowie wyrosły mu rogi, co traktowane jest przez starszyznę wioski jako zły omen, dlatego zgodnie z tradycją został przewieziony do otoczonej fosą twierdzy, a następnie zamknięty w kamiennym sarkofagu.

Jego los wydawał się przypieczętowany, jednak szczęśliwym zbiegiem okoliczności niedoszła trumna uległa uszkodzeniu, uwalniając chłopca. Chwilę później bohater trafił na Yordę – przyodzianą w biel kruchą dziewczynę uwięzioną w klatce.

Jej wygląd momentalnie skojarzył mi się z promykiem nadziei, wyraźnie kontrastującym z mroczną stylistyką i nieprzychylnymi okolicznościami, z jakimi przyszło się zmierzyć temu wyjątkowemu duetowi. Ico bez wahania wyciągnął ku zniewolonej dziewczynie pomocną dłoń i w ten sposób dwoje porzuconych na pastwę losu istot połączył wspólny cel – ucieczka z ponurego zamczyska. Poszukując wyjścia, rozwiązujemy środowiskowe łamigłówki oraz walczymy z cienistymi stworami, próbującymi uprowadzić naszą nową znajomą.

Opustoszałe zakamarki zrujnowanego zamku działają na wyobraźnię. Przez niemal całą grę podziwiałem kunszt twórców w kontekście level designu. Przemierzając kolejne części przepastnej fortecy, niejednokrotnie dostrzegamy wcześniej odwiedzone miejsca majaczące gdzieś w oddali, co tylko podkreśla ogromne rozmiary budowli.

Podczas rozgrywki musimy być nieustannie czujni, mając oko na bezbronną towarzyszkę. Troskliwie prowadzimy ją za rękę i wydajemy proste polecenia, by wspólnie pokonywać przeszkody. Mimo iż bohaterów dzieli odmienny język, z czasem zaczynają rozumieć się bez słów – przymawiają za nich emocje.

Ico
Narodziny pięknej przyjaźni.

Z niekłamaną przyjemnością i nutą wzruszenia obserwowałem rodząca się między nimi szczerą więź. Pomimo braku rozbudowanych dialogów, ukazywane na ekranie uczucia są wręcz namacalne. Ueda doskonale wykorzystuje wystrój lokacji, ujęcia kamery, paletę barw czy nienachalną muzykę, wprawiając odbiorcę w odpowiedni nastrój.

Spokojne momenty przeplatane są scenami przesiąkniętymi melancholią tudzież smutkiem, by po chwili zaskoczyć pełnymi grozy zwrotami akcji. Finał tej magicznej opowieści to istny emocjonalny rollercoaster. Żeby jeszcze mocniej wpłynąć na immersję w grze, pozbyto się HUD-a – czyli wszelkich wskaźników, jak na przykład pasek życia. Nawet system zapisu przemyślano pod kątem „wsiąkania” w świat przedstawiony, należy bowiem po prostu odpocząć na ławce, by zachować postępy. Nic więc nie rozprasza uwagi gracza.

Co ciekawe: to właśnie Ico w znacznym stopniu zainspirował Hidetakę Miyazakiego do spróbowania sił w branży elektronicznej rozrywki. Kto wie, czy dziś moglibyśmy cieszyć się serią Dark Souls, gdyby jej twórca nie został oczarowany przygodami rogatego chłopca. Zainteresowanych zachęcam do lektury tekstu poświęconego grze Demon’s Souls.

Ico
Sprytnie przemyślany system zapisu gry w Ico.

Potęga miłości

Dla całego świata możesz być nikim, dla kogoś możesz być całym światem.

Antoine de Saint-Exupéry, Mały Książę

W imię miłości potrafimy dokonywać heroicznych czynów i zrobić wszystko, by tylko jej nie utracić. Przed podobnymi rozterkami stanął Wander – protagonista Shadow of the Colossus. Młodzieniec pragnął przywrócić życie ukochanej o imieniu Mono, poświęconej w tajemniczym rytuale.

Nie zważając na cenę Wander zawiera pakt z Dorminem – budzącą niepokój prastarą istotą. W zamian za wskrzeszenie zmarłej bohater zobowiązuje się zgładzić szesnastu kolosów, rozsianych po słusznych rozmiarów świecie gry. Oczywiście zadanie nie należy do najłatwiejszych.

W dziełach Uedy niezmiernie doceniam fakt, iż nie prowadzą nas za rączkę, a większość rozwiązań i zależności musimy rozgryźć samodzielnie. Poszukiwanie kolosów zajmuje sporo czasu – co prawda magiczny miecz Wandera wskazuje kierunek wędrówki, lecz zwykle trzeba się nieźle natrudzić, zanim dotrzemy na miejsce.

Gdy już odnajdziemy jedno z gargantuicznych stworzeń, przychodzi czas na obserwację celu oraz jego otoczenia, by obmyślić plan ataku i znaleźć słabe punkty przyszłej ofiary. Pozostaje wyciągnąć miecz lub łuk, a następnie wziąć się do realizacji planu.

Podczas wyczerpujących batalii nieoceniony bywa również wierzchowiec Agro. W trakcie pełnej znoju podróży łatwo zżyć się z tym nieustraszonym zwierzęciem, będącym naszym wiernym kompanem w najtrudniejszych momentach.

Shadow of the Colossus
Widoki w Shadow of the Colossus potrafią zadziwić. Szczególnie w odświeżonej wersji gry.

Odwiedzając zapierające dech w piersiach wyludnione rejony Zakazanych Ziem, możemy poczuć w powietrzu coś mistycznego. Prastare ruiny, porządnie nadgryzione zębem czasu, kryją w sobie niewypowiedziane tajemnice minionych wieków. To zresztą znamienny aspekt dzieł Uedy. Co wydaje się nietypowe, podczas rozgrywki nie natrafiamy na innych przeciwników poza tytułowymi kolosami, przez co lokacje sprawiają wrażenie wymarłych.

Z drugiej strony wydatnie wpływa to na niepowtarzalny klimat gry, wzmacniając uczucie zagubienia w obcej krainie. W każdym razie epickie starcia z gigantycznymi stworami w zupełności wynagradzają brak dodatkowych atrakcji. To swego rodzaju walki z bossami, ale na niespotykaną wcześniej skalę.

Wystarczy wspomnieć, że jeden z oponentów lata, więc najpierw musimy znaleźć sposób, by się na niego wdrapać, a później balansować na potężnym cielsku, wiele metrów nad ziemią. Z kolei inny zanurza się w mrocznych głębinach z uczepionym doń maleńkim człowieczkiem. Projekty kolosów robią wrażenie – są wykonane z pomysłem i pieczołowitością, dlatego nie ma mowy o powtarzalności, choć schemat każdej walki jest zbliżony.

Świetna ścieżka dźwiękowa niewymownie potęguje atmosferę podczas wyczerpującej walki.

Niemniej odbieranie cennego daru życia majestatycznym istotom nie przynosiło mi oczekiwanej satysfakcji. Wręcz przeciwnie – czułem się momentami jak zimnokrwisty kat, popełniający obrzydliwą zbrodnię. W moim sercu rosła coraz większa pustka z domieszką żalu, gdy beznamiętnie zatapiałem ostrze w newralgicznych punktach niewinnych bestii.

Eliminowanie kolosów odbija się także na Wanderze, wpływając zarówno na jego duszę, jak i ciało. Niestety nie ma on wyboru – musi brnąć w tę wyniszczającą wędrówkę, inaczej wszystko poszłoby na marne, wszak potęga miłości nie zna granic. Rzeczona historia obfituje w łamiące serce sceny i skłania do wielu przemyśleń, choćby na temat ludzkiej moralności oraz tego, ile jest warte życie jednostki.

W momencie premiery (2005) Shadow of the Colossus onieśmielało rozmachem – zwłaszcza gdy przypomnimy sobie, że tytuł powstał na PlayStation 2. Choć gra wyciskała z konsoli siódme poty, to jej ograniczenia nie pomieściły tak – nomen omen – kolosalnego projektu.

W efekcie klatki na sekundę spadały nierzadko poniżej dwudziestu, co było dość odczuwalne. Ku uciesze fanów w 2018 roku powstał remake tegoż dzieła, nadający mu zasłużonej jakości. Jak widać wizja Fumito Uedy sięgała zawsze dalej, niż pozwalała na to dostępna technologia, co dobitnie potwierdza kolejna produkcja japońskiego geniusza.

Shadow of the Colossus
Widowiskowe starcia z kolosami to niezapomniane przeżycie.

Niecodzienna relacja

The Last Guardian powstawał z myślą o nowej generacji, oferującej o wiele większe możliwości. Prace nad Project Trico – ówczesna nazwa kodowa – rozpoczęły się w 2007 roku. Wszelkie informacje na ten temat niebywale podsycały apetyt graczy, łaknących następnej niezapomnianej historii. Niestety przyszło im na to czekać prawie dekadę.

Projekt utknął w deweloperskim piekle, borykając się z licznymi problemami, których końca nie było widać. W międzyczasie przeminęła era PlayStation 3, więc prace przeniesiono na kolejną konsolę Sony. Co jakiś czas otrzymywaliśmy nowe informacje o „postępach” w produkcji, aczkolwiek w pewnym momencie nawet najwięksi optymiści zwątpili, iż gra kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. Całe szczęście, że byli w błędzie – w przeciwnym razie stracilibyśmy prawdziwy skarb.

Na przekór niedowiarkom w 2016 roku mogliśmy w końcu zagrać w The Last Guardian. Koncepcja gry narodziła się w głowie Uedy, zaskoczonego tym, jak bardzo gracze potrafili przywiązać się do wirtualnego zwierzęcia w Shadow of the Colossus. Postanowił zatem stworzyć tytuł, opowiadający o więzi człowieka z bestią, biorąc wszystko, co najlepsze ze swych poprzednich dzieł.

The Last Guardian
Niesamowita więź między człowiekiem i bestią.

W grze wcielamy się w chłopca pozostawionego na pewną śmierć w czeluściach starożytnej budowli. Czyż nie wygląda to znajomo? Jednak zamiast dziewczyny w opałach, bohater natrafia tam na przedziwne stworzenie, bynajmniej nie bezbronne. Jak się pewnie domyślacie, między tym dwojgiem powstaje nić porozumienia, która z czasem ma przerodzić się w nierozerwalną przyjaźń.

Wspólnymi siłami chłopiec i nietypowy stwór próbują opuścić rozpadające się ze starości monumentalne ruiny, mozolnie wspinając się na ich szczyt. Po drodze dochodzi do niejednej komplikacji, jednak najwięcej emocji wzbudza niecodzienna relacja ludzkiego dziecka z gryfopodobnym stworzeniem, nazywanym Trico.

Początkowo dzika bestia sprawia złowrogie wrażenie, ale szybko daje się oswoić. Zachowuje się niczym domowy pupil – reaguje na nasze komendy, lubi pieszczoty i jest łasy na ulubiony przysmak, co wykorzystujemy, rozwiązując niektóre łamigłówki. Jego naturalność zasługuje na gromkie brawa.

Podczas gry niejednokrotnie przystawałem, aby podziwiać, jak realistycznie zachowuje się Trico. Często zwraca na nas uwagę, wyglądając zza rogu, przeszukuje okolicę lub rozpłaszcza ogromne ciało na ziemi, by zaczerpnąć odpoczynku. Czułem realną troskę i broniłem go jak lew, gdy wymagała tego sytuacja, on zaś odwdzięczał się tym samym.

Możliwość obserwowania tej nietypowej relacji to zdecydowanie jedne z najlepszych chwil, jakie było mi dane spędzić przed konsolą. The Last Guardian jest piękną opowieścią o przyjaźni i poświęceniu. Potrafi wywołać uśmiech, ale i konkretnie ścisnąć za gardło – nawet największych twardzieli.

O dziwo, pomimo tak długiego procesu deweloperskiego nie uniknięto niedoróbek w kwestiach technicznych. Czuć, że produkcja stoi w rozkroku między generacjami, strasząc tu i ówdzie gorszymi teksturami, spadkami animacji oraz pracą kamery. Ale to tylko niewielka łyżka dziegciu w sowitej beczce miodu.

The Last Guardian
Zachowanie Trico bywa niezwykle przekonujące.

L’art pour l’art

Genialny umysł Fumito Uedy jak na razie dał nam co prawda tylko trzy produkcje, jednakże każda z nich jest małym arcydziełem. Łączy je spójna i niepowtarzalna wizja artystyczna, przez którą przeziera poruszająca serce poetyka. Można w nich dostrzec niejeden wspólny mianownik, co zachęca do spekulacji na temat potencjalnych powiązań fabularnych.

Notabene łączy je także niezbyt wygodne sterowanie, ale to akurat jestem w stanie im wybaczyć. Swoją drogą wielka szkoda, że wydano je ekskluzywnie na konsole Sony – multiplatformowość pozwoliłaby cieszyć się omawianymi perełkami większemu gronu odbiorców.

W grach wideo szukam swoistego eskapizmu – pragnę zanurzyć się w fantastycznych światach, przeżywając epickie przygody, zżyć się bohaterami, czasem wzruszyć. Tego dokładnie dostarczają mi dzieła Uedy. Są też dla mnie koronnym przykładem na to, iż gry zdecydowanie są sztuką.

Gdy obcujemy z tworami japońskiego artysty, najistotniejsza narracja toczy się w naszych głowach, nie uświadczymy bowiem zbyt wielu dialogów czy przydługich cutscenek. Pierwsze skrzypce gra wyobraźnia, jeśli tylko damy jej rozwinąć skrzydła. Twórcy podsuwają jedynie szczątkowe informacje i tropy, a szczegóły pozostają w sferze naszych domysłów i fantazji.

Istnieje pewien poziom realizmu, który można osiągnąć tylko poprzez wyobraźnię.

Fumito Ueda

Niemniej rzeczone szczegóły są w zasadzie mniej istotne, bo na środku sceny stoją tu bohaterowie. Do dalszej gry napędza chęć poznania ich losów, śledzenie rozwijających się relacji oraz wewnętrznej przemiany. Ueda jak mało kto potrafi wzbudzać szczere emocje i absorbować uwagę, po mistrzowsku wpływając specyficznym sposobem narracji na głęboką immersję.

Czyż nie sięgamy po różnorodne dziedziny sztuki, by coś poczuć? Czasem chcemy zaczerpnąć prostej rozrywki wywołującej uśmiech, innym razem pragniemy treści skłaniających do refleksji lub głębokiej zadumy, by ostatecznie zatracić się w danym dziele, przeżywając swoiste katharsis. A Fumito Ueda opanował sztukę grania na emocjach do perfekcji.
Evviva l’arte!

O autorze
Dawid Szulc
Redaktor działu Felietony | Recenzent

Miłośnik literatury fantasy oraz nietuzinkowych filmów, a przede wszystkim zapalony gracz. W grach wideo najbardziej ceni narrację, która – umiejętnie poprowadzona – potrafi wywołać szczere emocje. Zobacz więcej...

Niektóre odnośniki w powyższej publikacji to linki afiliacyjne. Jeżeli klikniesz taki link i dokonasz zakupu, otrzymamy niewielką prowizję, a Ty nie poniesiesz żadnych dodatkowych kosztów. | Etyka redakcyjna

Dyskusja na temat wpisu

Prosimy o zachowanie kultury wypowiedzi. Mimo że pozwalamy na komentowanie osobom bez konta na platformie Disqus, to i tak zalecamy jego założenie, bo wpisy gości często trafiają do spamu.

Ładowanie kolejnych wpisów...
TYLKO DO 31.12!
Zgłaszanie błędu

Błędy zdarzają sie każdemu, nawet nam. Jeżeli uważasz, że w niniejszej publikacji coś się nie zgadza, to poinformuj nas o tym korzystając z formularza poniżej. Autor tekstu otrzyma Twoje zgłoszenie, dzięki czemu będzie mógł go poprawić, jeśli zajdzie taka potrzeba.