Kiedyś gry wcale nie były lepsze, więc przestańmy tak często narzekać

Diablo 4 nosacz - felieton

Człowiek z natury lubi to, co już zna i to właśnie do sprawdzonych rzeczy najchętniej wraca. Stwierdzenie to tyczy się niemalże wszystkich aspektów życia — w tym także cyfrowej rozrywki, a co za tym idzie, gier. Prawdziwość powyższej „zasady” nie oznacza jednak, że samo zjawisko jest pozytywne.

Akurat w przypadku gier bardzo łatwo popaść w wygodny schemat myślowy, pozwalający sprowadzać wiele dyskusji do jednego zdania: „Kiedyś to było”. Jest to dla mnie niesamowicie irytujące, bo przy okazji premiery jakiegokolwiek tytułu z serii mającej „na karku” co najmniej 15 lat, nie sposób nie spotkać elaboratów, których autorzy wychwalają pod niebiosa starsze odsłony, mieszając z błotem debiutujące produkcje.

Dlatego dzisiaj chciałbym pokazać, że te nowe „słabe gry” niekoniecznie są gorsze od swoich poprzedników. Czasem wystarczy jedynie wyjść poza swoją mityczną „strefę komfortu”, bo dziadując (a to można robić bez względu na wiek) często tracimy sporo frajdy.

Być jak Diablo 2 będąc Diablo 4

Diablo 4
Diablo 4 to gra, która kładzie nacisk na zupełnie inne aspekty niż Diablo 2, jednak nie jest to coś złego.

Nie mogłem nie rozpocząć swojej argumentacji od najświeższego przypadku, jakim jest właśnie Diablo 4. Jeszcze na długo przed czerwcowym debiutem produkcji nie sposób było się nie natknąć na komentarze tych najwierniejszych fanów serii, którzy na podstawie kilku ujęć z rozgrywki przekreślali D4, bo „to nie to samo co stare Diablo”. Oczywiście im bliżej było do premiery, tym nasilenie podobnych opinii i materiałów było coraz większe.

Prawdziwe apogeum przypadło — a jakże — w czasie premierowej gorączki w pierwszych dwóch tygodniach od oficjalnego startu serwerów. W tym wszystkim nie dziwią mnie komentarze, że gra jest słaba albo nudna — w końcu każdy ma prawo do własnego zdania. Najbardziej irytujące było (w sumie to nadal jest) dla mnie porównywanie „czwórki” do Diablo 2, które przez pewien czas regularnie przewijało się w komentarzach i opiniach zarówno zwykłych graczy, jak i niektórych internetowych twórców.

Podstawowym problemem, jaki mam z tego rodzaju myśleniem jest przede wszystkim to, że mowa o dwóch różnych od siebie produkcjach powstałych w zupełnie innych czasach i realiach. Obie gry mają swoje poważne wady, jak i zalety, które determinują ich postrzeganie. Trudno jednak je porównywać, a przedstawianie Diablo 4 jako tytułu gorszego tylko z powodu tego, że nie oferuje tych samych rozwiązań co tytuł z 2000 roku, jest godne wszelkiego pożałowania.

Wiedząc jednak, że mogą znaleźć się tacy, którzy będą uparcie dowodzić sensowności podobnych porównań, zapytam tylko: w czym end game z Diablo 2 jest lepszy od tego, co jest obecnie w „czwórce” ?

„Kiedyś to były gry! Teraz to tylko maszynki do robienia pieniędzy”

BattleBit Remastered to naprawdę ciekawa alternatywa, jednak trzeba do niej odpowiedniego podejścia.

Zostawiając już w spokoju poczciwe Diablo i przechodząc do tematu całościowo, nie sposób nie odnieść się do okropnie nihilistycznego podejścia, według którego wszystkie gry nastawione są wyłącznie na „dojenie graczy”. Jestem jedną z ostatnich osób popierających nachalne mikrotransakcje oraz zagrywki psychologiczne, mające na celu wyciągnięcie od graczy dodatkowej kasy, jednak ta branża nie stoi tylko na tym. Co chwilę debiutują tytuły, których nadrzędnym celem jest po prostu dobra zabawa i chęć przekonania do siebie jak największego grona odbiorców.

Problem w tym, że wiele osób je pomija, bo nie są to głośne hity AAA od wielkich wydawców takich jak Activision Blizzard czy Electronic Arts, a co za tym idzie, nie mają odpowiedniego budżetu reklamowego. Najczęściej to niepozorne produkcje od niezależnych studiów liczących maksymalnie kilka osób.

Idealnym tego przykładem jest BattleBit Remastered, które w ostatnim czasie prawdziwym szturmem zdobywa Steama. Gra wyglądająca jak „nieślubne dziecko” Battlefielda i Robloxa wzięła z obu tych marek pewne elementy i stworzyła coś, co nie tylko ma egzotyczną oprawę graficzną, ale — sądząc po statystykach ze Steam DB — jest grywalne oraz interesujące.

Takich właśnie ukrytych perełek mamy więcej, jednak one, w przeciwieństwie do growych blockbusterów, nie będą zajmować pierwszych stron portali growych. Żeby po nie sięgnąć trzeba czasem wyjść ze wspomnianej przeze mnie „strefy komfortu” i przestać postrzegać branżę wyłącznie przez pryzmat tytułów wydawanych przez korporacyjne molochy.

„Dzisiejsze gry są robione dla jak największej liczby graczy i przez to nie mam w co grać”

Na koniec zostawiłem sobie prawdziwą „wisienkę na torcie”, czyli lamenty nad tym, jak to współczesne produkcje są skomercjalizowane i skierowane do jak największej grupy odbiorców. Zawsze, gdy w jakiejkolwiek dyskusji pojawia się taka teza, to zastanawiam się, czy te dwadzieścia, albo trzydzieści lat temu deweloperzy, tworząc gry, robili je dla ściśle określonej grupy największych fanatyków?

No niekoniecznie, bo zarówno wtedy, jak i dziś jednym z podstawowych kryteriów był zarobek i właśnie chęć dotarcia do jak największej liczby graczy. Różnica jednak polegała na tym, że dwie lub trzy dekady temu gier wychodziło zdecydowanie mniej niż dzisiaj. Oznaczało to często, że bawiliśmy się w tym, co było i nie za bardzo mogliśmy wybrzydzać. Z tego też powodu ludzie, chcąc nie chcąc, uczyli się jak grać w niektóre tytuły, nawet jeśli była to katorga.

Xbox Game Pass
Jeśli nie chcemy kupować każdej gry na Steamie, to Xbox Game Pass jest usługą pełną fajnych i nieoczywistych tytułów.

Dziś, jeśli nie odpowiada nam wspomniane wyżej Diablo 4, to możemy zagrać w trzy pozostałe odsłony, a jak to nam nie pasuje, to mamy do wyboru albo Path of Exile, albo Wolcen: Lords of Mayhem. Tak jest w przypadku praktycznie każdego gatunku, a zwłaszcza tych nastawionych na rozgrywkę sieciową.

Inna sprawa, że gdyby wszystkie produkcje były projektowane tak samo, jak te dwadzieścia lat temu, to cała branża byłaby o wiele mniejsza, a ci, którzy dzisiaj narzekają na casualowe tytuły, zapewne krzyczeliby, że rozwój rynku się zatrzymał i… właśnie! Nie ma w co grać.

Przeczytaj też: Zatopione marzenia o Arkadii. Fenomen BioShock

Jako pewne podsumowanie całego tego wywodu mogę po prostu napisać, że warto czasem zdjąć „różowe okulary nostalgii”, by wyjść poza swoją strefę komfortu. Branża jest obecnie rozwinięta jak nigdy wcześniej i naprawdę każdy jest w stanie znaleźć dla siebie coś dobrego. Trzeba tylko chcieć, a przede wszystkim przestać „dziadować”, rzucając przy tym utartymi frazesami, że „kiedyś to było”.

O autorze
Przemysław Paterek
Redaktor działów Newsy & Promocje | Recenzent

Swoją przygodę z grami zaczynał od Mario Tennis na Gameboya Color. Wielki fan RPG-ów i strategii. Średnio co kilka miesięcy musi przejść od nowa Gothica. Zobacz więcej...

Niektóre odnośniki w powyższej publikacji to linki afiliacyjne. Jeżeli klikniesz taki link i dokonasz zakupu, otrzymamy niewielką prowizję, a Ty nie poniesiesz żadnych dodatkowych kosztów. | Etyka redakcyjna

Dyskusja na temat wpisu

Prosimy o zachowanie kultury wypowiedzi. Mimo że pozwalamy na komentowanie osobom bez konta na platformie Disqus, to i tak zalecamy jego założenie, bo wpisy gości często trafiają do spamu.

Ładowanie kolejnych wpisów...
KAPITALNA OKAZJA
Zgłaszanie błędu

Błędy zdarzają sie każdemu, nawet nam. Jeżeli uważasz, że w niniejszej publikacji coś się nie zgadza, to poinformuj nas o tym korzystając z formularza poniżej. Autor tekstu otrzyma Twoje zgłoszenie, dzięki czemu będzie mógł go poprawić, jeśli zajdzie taka potrzeba.