Granie na karku złamanie. Ile tracimy, przechodząc gry na szybko

kratos

Całkiem niedawno, gdy pomagałem Kratosowi powstrzymać Ragnarök, naszły mnie pewne refleksje. Przede wszystkim skonstatowałem, ile tracę, ogrywając dany tytuł niedbale tudzież w pośpiechu. Ponadto pomyślałem o ogromie pracy wkładanej przez twórców gier oraz o wpływie poziomu trudności na ostateczne wrażenia z rozgrywki. Jednak wpierw cofnijmy się nieco w przeszłość.

Magia dzieciństwa

Pamiętam to jak dziś. Szkolny dzwonek, powrót do domu i najbardziej wyczekiwana chwila dnia – wciśnięcie okrągłego przycisku power, znajdującego się na niepozornym szarym pudełku z napisem PlayStation. Niezapomniany ekran startowy oraz zanurzenie się w niezliczonych wirtualnych światach, od których odciągało mnie jedynie bieganie za piłką na wiejskim boisku. 

Niemal każdą produkcję przechodziłem natenczas od deski do deski, z zachwytem podziwiając znalezione szczegóły i smaczki, o których rozprawiało się później z wypiekami na twarzy w trakcie międzylekcyjnych przerw. Już jako pacholę miałem ogromną zajawkę na gry wideo, mnóstwo czasu, a także… puste kieszenie. 

Uwaga – nostalgia przekroczyła niebezpieczny poziom!

Nawet posiadając przerobionego „szaraka”, zakupionego za pieniądze z komunii, nie mogłem liczyć na stertę świeżych tytułów. „Piraty” też swoje kosztowały, a ówczesna sytuacja finansowa moich rodziców nie pozwalała na częsty zakup – w gruncie rzeczy – niepotrzebnych zabawek. 

Niemniej cieszyłem się tym, co miałem, ogrywając posiadane tytuły wielokrotnie, przy okazji odnajdując wszystkie zawarte w nich sekrety. Ratowali mnie też czasem koledzy, pożyczając okraszone napisem Verbatim lub Esperanza krążki, ale i tak większość wymarzonych pozycji mogłem podziwiać jedynie na kolorowych stronach czasopism. 

Klęska urodzaju

Lata mijały, wkroczyłem w dorosłość i w końcu mogłem sobie pozwolić na rozwijanie pasji. Nowe konsole oraz najbardziej wyczekiwane produkcje zaczęły być na wyciągnięcie ręki.

Sęk w tym, że wprost proporcjonalnie do zwiększania się możliwości finansowych, malała ilość wolnego czasu. Starsi gracze pewnie doskonale mnie rozumieją, jak to się mawia – proza życia. Rodzina, obowiązki, absorbująca praca, nie sposób przed tym uciec na dłuższą metę.

Przez ograniczony czas, jaki pozostaje mi na co dzień, muszę więc wybierać pomiędzy kilkoma pasjami. Najczęściej pada na gry, ale i wówczas staję przed kolejnymi niełatwymi wyborami. Delektować się na spokojnie jednym tytułem, czy może przejść na szybko większą liczbę produkcji, by zakosztować różnorodnych doznań?

Xbox Game Pass PS Plus
Popularne abonamenty nierzadko sprawiają, że przeskakujemy między grami, nie kończąc ich.

Nie pomagają w tym wszelakie abonamenty jak Xbox Game Pass czy PlayStation Plus – wszak to dodatkowy bodziec, by zaliczyć jak najwięcej gier, zanim skończy się subskrypcja lub zdążyć przed usunięciem z oferty interesujących mnie pozycji. Podobnie wygląda sytuacja w przypadku recenzji.

Nierzadko wydawca dostarcza kod przed samą premierą, co przysparza tylko dodatkowego stresu – wtedy to się dopiero gra na złamanie karku. Do tego dochodzi coraz wyraźniej trawiąca współczesne społeczeństwo choroba, znana jako FOMO, wzmacniająca potrzebę zaliczania tego, co aktualnie modne.

A graliście kiedyś na siłę? Wiecie, wydaliście spore pieniądze na grę lub przeszliście jej spory fragment i chcielibyście ją po prostu ukończyć, mieć za sobą. W każdym razie osobiście coraz częściej przekładałem ilość nad jakość, pochłaniając łapczywie kolejne tytuły, by uszczuplać pokaźnych rozmiarów kupkę wstydu. Aż do chwili swoistego opamiętania.

Ukryte piękno

Grając we wspomniane we wstępie God of War w pewnym momencie mimowolnie przystanąłem, podziwiając design lokacji. Dopiero wówczas zauważyłem niektóre fantazyjne okazy fauny i flory, występujące w magicznym świecie nordyckich mitów. Pomyślałem o ambitnych deweloperach, pracujących w pocie czoła nad poszczególnymi elementami gry, dopieszczających najdrobniejsze szczegóły, których… z dużą dozą prawdopodobieństwa nie zauważę.

Cyberpunk 2077
Wirtualne światy oferują mnóstwo detali, jeśli tylko jesteśmy w stanie je zauważyć i docenić.

Gnając niczym chart podczas polowania przez pieczołowicie wykonane poziomy, zwracałem uwagę głównie na drogę wyjścia oraz interaktywne punkty. Powiedziałem sobie wtedy: „dość”. Pozostałą częścią przygody delektowałem się powoli, analizując z zachwytem każdy szczegół tegoż dzieła. Przyjemność z zabawy stała się znacznie większa – czułem się znów niemal jak oczarowane światem elektronicznej rozrywki dziecko.

Przejdźmy do warstwy fabularnej. Wyobraźcie sobie, że taki scenariusz Wiedźmina 3 liczy sobie 450 tysięcy słów! Dla porównania przeciętna powieść składa się z 80 do 100 tysięcy słów.

Twórcy musieli się zatem nieźle napocić przy tak złożonej opowieści, nie sądzicie? Ile zatem tracimy, skupiając się jedynie na głównym wątku historii? Sam dopiero przy drugim, nieśpiesznym przejściu Dzikiego Gonu dostrzegłem dodatkowe alegorie oraz kulturowe tropy, a także niemały kunszt scenarzystów, widoczny w postaci przemyślanych dialogów i dalekich od sztampy zadań pobocznych.

Dobrym przykładem są też produkcje od FromSoftware. Choć stoją one wciągającym gameplayem, to zagłębianie się w meandry lore, chociażby Bloodborne lub serii Dark Souls może być przyjemnością samą w sobie. Odkrywanie tajemnic za pomocą opisów przedmiotów tudzież enigmatycznych wypowiedzi postaci niezależnych rzuca więcej światła na poznawane wątki, pozostawiające otwartą furtkę do własnej interpretacji wydarzeń.

Krwawy Baron
Pomijając dialogi, tracimy wiele świetnych historii.

Pójście na łatwiznę

Pora na kilka słów o poziomie trudności. Od razu zaznaczam, że nie neguję tego, kto jak się bawi – po to mamy wybór w rzeczonym kontekście, aby móc dostosować rozgrywkę do indywidualnych preferencji.

Wiadomo, iż część graczy chce poznać fabułę bez uporczywych przeszkód, jednak dla mnie gra to gra i musi stawiać jakieś wyzwanie. Przyznam, że też zdarza mi się czasem obniżyć poziom trudności, jeśli chcę z różnych przyczyn szybciej skończyć dany tytuł, ale zwykle błyskawicznie tego żałuję.

Czuję się jak idący na łatwiznę oszust, niegdyś bowiem prawie każdą pozycję przechodziłem na tak zwanym ,,hardzie”. Jednakże drzewiej miałem więcej czasu i cierpliwości oraz mniej zszargane nerwy. Niemniej dalej kocham wyzwania – czas spędzam najchętniej przy soulslike’ach lub metroidvaniach, więc moje zamiłowanie do wymagających tytułów nie zanikło.

Obniżając poziom trudności do minimum, sporo tracimy – zresztą nie bez powodu przy normalnym levelu widnieje zwykle informacja, że twórcy właśnie takie wyzwanie dla nas przewidzieli. Przytoczę tutaj znów przykład trzeciego Wiedźmina. Dopiero na poziomie „Droga ku zagładzie” tudzież „Krew, pot i łzy” nieodzowne okazywało się korzystanie z odpowiednich eliksirów i olejów, obmyślanie strategii czy przemyślany rozwój drzewka umiejętności. Wtedy można było w końcu poczuć, jak trudnym fachem para się prawdziwy Wiedźmin na pełnym niebezpieczeństw szlaku.

Dark Souls 3
Wyobrażacie sobie Dark Souls z łatwym poziomem trudności?

Podobnie jest z innymi tytułami, chociażby z Devil May Cry, w którym granie na easy jest równoznaczne z automatycznymi combosami oraz niemal nieśmiertelnym bohaterem. No i gdzie tu zabawa? Gdzie głębia systemu walki, tak świetnie zaprojektowanego przez zespół Shinji Mikamiego? Moim zdaniem warto pomęczyć się przynajmniej na domyślnym poziomie trudności, dzięki temu lepiej poznajemy wizję twórców, a i satysfakcja z pokonywania przeszkód jest znacznie większa.

Wrzuć na luz

Niezależnie od powodów, granie „po łebkach” sprawia, iż wiele rzeczy nam umyka – od graficznych smaczków, poprzez liczne easter eggi i zapadające w pamięć dialogi, na głębi rozgrywki kończąc. Doszedłem przez to wszystko do wniosku, że zacząłem w pewnym momencie tracić radość z czasu spędzanego przed konsolą.

Prawdziwa pasja wracała tylko w nielicznych momentach, kiedy mogłem na kilka godzin usiąść wygodnie przed telewizorem z zestawem przekąsek oraz napojów pod ręką, założyć słuchawki i zatopić w odmętach wirtualnych światów. Dlatego postanowiłem spokojnie ogrywać jeden tytuł na raz, smakując go jak leciwe wino.

Przeczytaj też: Nie chcę gier-usług od PlayStation. To rozmienianie wielu marek na drobne

Nie ma się co spieszyć i martwić na zapas, wszak inne gry nie uciekną. Poza tym cyklicznie pojawiają się różnorakie promocje na poszczególne produkcje czy abonamenty. Co jednak najważniejsze, zauważyłem diametralną zmianę – radość z grania powróciła, podsycana nostalgicznymi wspomnieniami sprzed lat, kiedy to „oblizywało się ściany” w każdej grze. Wszystkim polecam spróbować tego samego!

O autorze
Dawid Szulc
Redaktor działu Felietony | Recenzent

Miłośnik literatury fantasy oraz nietuzinkowych filmów, a przede wszystkim zapalony gracz. W grach wideo najbardziej ceni narrację, która – umiejętnie poprowadzona – potrafi wywołać szczere emocje. Zobacz więcej...

Niektóre odnośniki w powyższej publikacji to linki afiliacyjne. Jeżeli klikniesz taki link i dokonasz zakupu, otrzymamy niewielką prowizję, a Ty nie poniesiesz żadnych dodatkowych kosztów. | Etyka redakcyjna

Dyskusja na temat wpisu

Prosimy o zachowanie kultury wypowiedzi. Mimo że pozwalamy na komentowanie osobom bez konta na platformie Disqus, to i tak zalecamy jego założenie, bo wpisy gości często trafiają do spamu.

Ładowanie kolejnych wpisów...
MEGA OKAZJA!
Zgłaszanie błędu

Błędy zdarzają sie każdemu, nawet nam. Jeżeli uważasz, że w niniejszej publikacji coś się nie zgadza, to poinformuj nas o tym korzystając z formularza poniżej. Autor tekstu otrzyma Twoje zgłoszenie, dzięki czemu będzie mógł go poprawić, jeśli zajdzie taka potrzeba.