Indyki na ratunek – jak bardzo potrzebowałem niezależnych gier w morzu wysokobudżetowych wydmuszek

Gry indie felieton

Zdarzyło się Wam kiedyś przestać odczuwać frajdę z grania, a konsolę lub komputer włączaliście z przyzwyczajenia? Kiedy pasja przeszła w rutynę, a kolejne poziomy zaliczaliście bezwiednie, aby tylko zabić czas? Przyznam szczerze, że mój związek z grami kilkakrotnie przechodził kryzys, pomimo nieskrywanej miłości do nich. Na szczęście każdorazowo na ratunek przychodziły produkcje niezależne.

Od najmłodszych lat ograłem setki tytułów na przeróżnych platformach, przechodząc jedną pozycję za drugą. Po pierwsze dlatego, że to moja ulubiona forma rozrywki, a po drugie pragnąłem poznawać jak najwięcej gier, by rozkładać je na czynniki pierwsze i poszerzać wiedzę o tym medium. Naturalną koleją rzeczy zacząłem zauważać liczne schematy.

Z czasem pomimo olśniewającej oprawy audiowizualnej kolejne przereklamowane hity nużyły mnie powtarzalnością i kopiowaniem od siebie pomysłów tudzież wykorzystaniem popularnego w danym okresie motywu jak zombie, wikingowie, czy ostatnio cyberpunk. Jasne, korzystanie ze sprawdzonych rozwiązań to nie zbrodnia, pod warunkiem że zrobi się to porządnie i przy okazji wniesie coś od siebie.

Niestety zbyt często można odnieść wrażenie, iż twórcom najzwyczajniej w świecie się nie chce i doją naiwnych konsumentów, podsuwając im rokrocznie to samo w nowym opakowaniu. Po kilku minutach spędzonych ze świeżo wydaną, głośną produkcją najczęściej przeżywam specyficzne déjà vu. Weźmy choćby serię Assassin’s Creed lub Far Cry – poza nielicznymi nowościami zmienia się w nich głównie anturaż oraz scenariusz, choć również w tych aspektach w oczy kłują wytarte klisze i jungowskie archetypy.

Assassin's Creed Mirage
Czy nadchodzące Assassin’s Creed Mirage odświeży znaną formułę?

Tak samo otwarte światy – niektóre bywają umiejętnie zaprojektowane, dzięki czemu zachwycają naturalnym pięknem, jak w przypadku trzeciego Wiedźmina czy Red Dead Redemption 2. Jednak zdecydowana większość to dla mnie pożeracze cennego czasu, z naszpikowaną wszędobylskimi znajdźkami mapą i nic niewnoszącymi sidequestami, robiącymi z nas chłopca na posyłki. A wszystko po to, by sztucznie wydłużyć czas rozgrywki.

Zdaję sobie sprawę, że mimo wszystko otwarte światy cieszą się ogromnym wzięciem, a wielu graczom wystarczy do szczęścia powtarzanie tych samych czynności, biegając od znacznika do znacznika. Stąd chyba popularność survivali z rozbudowanym craftingiem czy gry z tonami kolorowego lootu do zebrania, ale to już nie moja bajka.

Kreatywność jest w cenie

Niezwykle doceniam próby przełamania schematów, wyjścia naprzeciw trendom oraz obrania własnej ścieżki designu. Stąd moja miłość do podgatunku soulslike, który swego czasu namieszał w świecie elektronicznej rozrywki i przywrócił popyt na wymagające gry. Z uznaniem spoglądam także na choćby drobne szczegóły, wnoszące powiew świeżości, jak – nomen omen – wiatr, wskazujący drogę Sakaiowi w Ghost of Tsushima.

Dark Souls 2
Seria Dark Souls przywróciła niegdyś modę na wymagające gry, idąc na przekór panującym trendom.

Dlatego niezmiernie polubiłem gry indie. Mam tu na myśli zarówno tytuły z niskim budżetem, tworzone przez niewielkie studia, jak i te mniej znane pozycje, niekoniecznie wpisujące się w sztywną definicję gry niezależnej. Tego typu produkcje wyciągały mnie raz po raz ze znużenia wysokobudżetowymi wydmuszkami. Głównie zważywszy na fakt, że często oparte są na nowatorskim pomyśle, a odpowiedzialne za nie zespoły nie boją się ryzykować.

Od nich zaczyna się niejednokrotnie moda na dany rodzaj zabawy (battle royale), wyznaczają trendy, czasem odnoszą światowy sukces (Minecraft) lub chociaż wywołują krótkotrwałą sensację (Among Us). Kreatywni twórcy indyków zdecydowanie częściej dają się ponieść wyobraźni i eksperymentują z nieszablonowymi pomysłami. Rzadziej kierowani są pragmatyzmem oraz wyrachowaniem, jak to mają w zwyczaju giganci branży gamingowej. Moja fascynacja grami niezależnymi na dobre zaczęła się jeszcze w czasach świetności PlayStation 3.

Podróże kształcą

W czasach siódmej generacji konsol Sony chętnie inwestowało w oryginalne projekty, dając zielone światło mniejszym, ale ambitnym tworom. Zaowocowało to takimi perełkami jak Journey, które w magiczny sposób wyrwało mnie wówczas z growego letargu. Przeszedłem całość w jedno posiedzenie, z szeroko otwartymi oczyma i miną niegasnącego podziwu.

Tytułowa podróż ma tutaj głębsze, wielopłaszczyznowe znaczenie. Uczestniczymy w swego rodzaju pielgrzymce, której ostateczny cel od początku majaczy gdzieś w oddali. Pokonując zapierające dech w piersiach lokacje, spotykamy innych graczy, przyłączających się do wspólnej wędrówki. Journey olśniewa stylem graficznym i cudowną ścieżką dźwiękową, zresztą posłuchajcie sami:

Pod egidą Sony powstało o wiele więcej intrygujących indyków. Warto wspomnieć chociażby o odprężającym Flower, polegającym na sterowaniu płatkami kwiatów za pomocą wiatru, The Unfinished Swan, gdzie dosłownie nadajemy światu barw, czy Rain – historii o zagubionym chłopcu, widocznym jedynie w rzęsistym deszczu.

Strach ma wielkie oczy

Klimat jest dla mnie jednym z najważniejszych czynników, świadczących o unikalności gier wideo. Nawet jeśli zapomnę o innych elementach danego tytułu, to ten jeden zawsze pozostaje mi w pamięci. Również w tym aspekcie produkcje niezależne mnie nie zawodzą, czego sztandarowym przykładem są dzieła ekipy Playdead – Limbo oraz Inside. To logiczne platformówki, charakteryzujące się niepodrabialną atmosferą, wywołującą poczucie niepokoju i ciągłego napięcia.

W kontekście warstwy fabularnej pierwsze skrzypce gra tu umiejętnie poprowadzona narracja środowiskowa. Nie odwraca ona uwagi od rozgrywki i pozostawia pole do własnej interpretacji. W okraszonym czarno-białą oprawą Limbo towarzyszymy chłopcu w onirycznej podróży przez mroczną krainę, której celem jest uratowanie siostry. Z kolei w Inside próbujemy uciec przed pościgiem, przyglądając się w międzyczasie dziwacznym, przyprawiającym o gęsią skórkę eksperymentom.

Limbo
Limbo wyróżnia się mrocznym klimatem, na długo zapadającym w pamięć.

Część byłych pracowników Playdead założyła własne studio, któremu zawdzięczamy Somerville. Rdzeń rozgrywki pozostał w zasadzie nienaruszony względem wyżej wspomnianych pozycji, za to niemałe wrażenie zrobiła na mnie szata graficzna i absorbująca historia. Śledzimy bowiem losy zwyczajnej rodziny, rozdzielonej podczas inwazji obcych. Całość co rusz przywodziła mi na myśl Wojnę Światów H.G. Wellsa oraz kultowe Another World. Gorąco polecam, szczególnie że gra dostępna jest w Xbox Game Pass.

Oczarowany wspomnianymi tytułami, szukałem czegoś w podobnej estetyce i nie posiadałem się z radości, gdy wpadłem na Little Nightmares. Jako drobna dziewczynka staramy się uciec z przyprawiającego o dreszcze kompleksu zwanego Paszczą – zgłębianie jego tajemnic to przyjemność sama w sobie. Groteskowe projekty postaci w burtonowskim stylu, stałe poczucie wyobcowania i zaszczucia oraz liczne momenty, gdy serce podchodzi do gardła to doprawdy smakowita mieszanka.  

Artystyczna ucieczka

Nie mniejsze niespodzianki czekały mnie po zapoznaniu się z produkcjami wychodzącymi spod skrzydeł Annapurna Interactive, proponującymi graczom wiele dobra. To świetny przykład odważnego wydawcy, stawiającego na uzdolnionych deweloperów ze śmiałą wizją. Z ich pierwszą grą miałem styczność kilka lat temu, gdy Epic Games Store rozdawał What Remains of Edith Finch.

Zaintrygował mnie tytuł, więc dałem jej szansę. Początek nie powalał, ale im dalej w las, tym ciekawość wzrastała. Mamy tu bowiem do czynienia z ciągłym żonglowaniem formą rozgrywki i narracji, co mocno przyciąga do dalszej zabawy. Losy pechowej rodziny śledzi się z zapartym tchem, wyczekując z przejęciem finału. W portfolio amerykańskiego wydawcy znajdziemy także nietuzinkowe The Artful Escape.

The Artful Escape
Niektóre projekty lokacji w The Artful Escape to prawdziwa jazda bez trzymanki.

To ciekawe połączenie gry przygodowej z elementami zręcznościowymi i platformowymi. Opowiada ona o dorastającym muzyku, poszukującym swej artystycznej tożsamości. Sytuację komplikuje wywiezienie go przez statek kosmiczny w sam środek galaktyki. Przemierzamy więc barwne planety żywcem wyciągnięte z narkotycznego snu, doskonaląc umiejętności w posługiwaniu się gitarą. Rozgrywka niezwykle relaksuje, a zmysł słuchu pieści znakomita warstwa muzyczna.

Warto wspomnieć jeszcze o Stray – przygodówce, gdzie głównym bohaterem jest uroczy kot, zagubiony w postapokaliptycznym świecie robotów. Już pomysł na protagonistę zasługuje na gromkie brawa, no bo kto nie lubi oglądać w sieci śmiesznych filmików ze słodkimi futrzakami? Dodam, że w grze można robić kocie rzeczy, jak drapanie wszystkiego, co popadnie, zrzucać przedmioty z półek oraz – rzecz jasna – miauczeć. Każdy kociarz musi w to zagrać.

Jak widać gry od Annapurna Interactive potrafią poruszyć czułe struny i skłonić do refleksji, co przypomniało mi o jeszcze jednej grze – tym razem wydanej przez Devolver Digital – po której przejściu przeżyłem swoiste katharsis. Mowa tu Gris, surrealistycznej platformówce z cudowną oprawą audiowizualną. Ręcznie rysowane tła to małe arcydzieła, a chwytające za serce utwory muzyczne mam do dziś na playliście.

Choć gameplay jest powtarzalny i niespecjalnie wciągający, to narracja niesie za sobą tak potężny ładunek emocjonalny, że wraz z bohaterką odczuwałem dojmujący ból, którego przyczyn musimy domyślić się sami. Mógłbym wymienić jeszcze co najmniej tuzin ciekawych produkcji niezależnych, niestety wtedy tekst stałby się nieznośnie długi — chętnych zgłębić temat zachęcam jednak do sprawdzenia naszej listy najlepszych gier indie.

Stray
Sympatyczny protagonista jest najmocniejszym punktem Stray.

Recepta

Nie raz spotkałem się z opowieściami znajomych o ich kryzysach w życiu gracza. Na poradzenie sobie z nimi mieli różne sposoby, na przykład dłuższy odpoczynek od konsoli. Moim remedium okazały się oryginalne tytuły i żonglowanie gatunkami, by kosztować czegoś nowego. Najlepszym sposobem na doświadczanie różnorodnych gier, są właśnie smakowite indyki, będące od dawna stałym elementem mojego menu.

Na sandboxy dalej patrzę z lekkim przerażeniem, wiedząc, ile wymagają czasu i uwagi. Niemniej nie zrezygnowałem z nich w pełni – w końcu kocham gry, więc dalej zanurzam się w wybranych otwartych światach. Mają mi wiele do zaoferowania, jeśli tylko skupię się na głównej osi fabularnej.

Przeczytaj też: Demon’s Souls to jedna z najważniejszych gier XXI wieku. Bez niej branża nie wyglądałaby tak samo

Reasumując – dzięki grom niezależnym nabrałem nieco dystansu do produkcji AAA i patrzę na nie bardziej pobłażliwie – znów czerpię z nich przyjemność pod warunkiem, że przeplatam je świeżymi indykami. Jeśli czujecie podobne wypalenie, polecam spróbować mojej recepty, a nuż polubicie się z mniejszymi tytułami, oferującymi niejednokrotnie ogromne pokłady frajdy.

O autorze
Dawid Szulc
Redaktor działu Felietony | Recenzent

Miłośnik literatury fantasy oraz nietuzinkowych filmów, a przede wszystkim zapalony gracz. W grach wideo najbardziej ceni narrację, która – umiejętnie poprowadzona – potrafi wywołać szczere emocje. Zobacz więcej...

Niektóre odnośniki w powyższej publikacji to linki afiliacyjne. Jeżeli klikniesz taki link i dokonasz zakupu, otrzymamy niewielką prowizję, a Ty nie poniesiesz żadnych dodatkowych kosztów. | Etyka redakcyjna

Dyskusja na temat wpisu

Prosimy o zachowanie kultury wypowiedzi. Mimo że pozwalamy na komentowanie osobom bez konta na platformie Disqus, to i tak zalecamy jego założenie, bo wpisy gości często trafiają do spamu.

Ładowanie kolejnych wpisów...
TYLKO DO 31.12!
Zgłaszanie błędu

Błędy zdarzają sie każdemu, nawet nam. Jeżeli uważasz, że w niniejszej publikacji coś się nie zgadza, to poinformuj nas o tym korzystając z formularza poniżej. Autor tekstu otrzyma Twoje zgłoszenie, dzięki czemu będzie mógł go poprawić, jeśli zajdzie taka potrzeba.